Dość
niedawno oglądałam w Kinie Kijów transmisję Cyganerii
Puccini’ego z MET. Dzięki napisom po raz pierwszy byłam w stanie śledzić w pełni
libretto. Scena otwierająca dzieło rozgrywa się na wyziębionym poddaszu, które
główny bohater, Rodolfo, ma zamiar ogrzać sztuką teatralną własnego autorstwa,
a właściwie – papierem, na którym została zapisana. Stwierdza: „Przykro mi,
droga publiczności, ciężkie czasy wymagają wielkich poświęceń”. Jego
współlokatorzy, patrząc na płonące kartki, odpowiadają: „Jest świetna, tak
pełna życia – tylko że za krótka!”, „Nie oprze się upływowi czasu” (http://www.youtube.com/watch?v=ntg9vXxAia8/ – tu Cyganeria z angielskimi napisami). Słuchając tych słów, śmiałam się
najgłośniej w całym kinie, przynosząc wstyd towarzyszom mojego wyjścia. Po
prostu tak dobrze rozumiałam tę sytuację: to było o nas, o doktorantach
humanistach! Od tamtego czasu zaczęłam nazywać ich, tj. nas – cyganerią. Jesteśmy
biedni, ale jednak wolimy nasz obrany, niezależny sposób na życie od bardziej
intratnej posady gdzieś indziej. Też obracamy się w towarzystwie bystrych ludzi,
z którymi żartujemy na temat własnego położenia, bo czasem jest to jedyny
skuteczny sposób na zdystansowanie się do skrzeczącej rzeczywistości.
Ale to
nie wszystko. Nie wiem, czy istnieją jakieś badania statystyczne na ten temat,
ale z moich obserwacji wynika wyraźnie, że wśród doktorantów jest znacznie
mniej małżeństw niż w innych grupach społecznych w tym samym wieku. Doktoranci
mają też o wiele mniej dzieci niż ich rówieśnicy nierobiący doktoratu. Nawet
osoby o konserwatywnych poglądach wpisują się w tę tendencję. I nikt nie bierze kredytu, bo nikt by się do niego nie kwalifikował.
Ale nie chodzi tylko o pieniądze – wydaje mi się, że bardzo wrażliwym i bardzo
refleksyjnym ludziom, jakkolwiek by to oceniać, trudniej przychodzi decyzja o
ustatkowaniu się. A właśnie tego rodzaju ludzie często decydują się na robienie
doktoratu z którejś dyscypliny humanistycznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz