sobota, 30 sierpnia 2014

La bohème (wersja polska poniżej)

Fairly recently, I watched in a Krakow cinema Puccini’s La bohème, broadcasted from the MET. Thanks to the subtitles, I was for the first time able to follow the actual dialogues. The opening scene is set at a cold attic which the main character, Rodolfo, is about to heat with his own theatre play, that is – the paper on which it was written. ‘Sorry, my dear audience, hard times call for great sacrifice’ – he says. His roommates comment, while watching flames that consume subsequent acts: ‘It’s great, full of life – but too short’, ‘There’s nothing lasting about your drama’ (http://www.youtube.com/watch?v=ntg9vXxAia8/ - here La bohème with English subtitles). Listening to these lines, I laughed louder than anybody else in the cinema, being a classic embarrassing companion to people who were out with me. I just knew it so well: that was about us, PhD students in the humanities! From then on, I started to call them/us – la bohème. We are poor, but we still prefer our chosen, independent way of life to finding a stable employment elsewhere. We as well sit around with bright people sharing good jokes about our own condition, this being sometimes the only way to distance ourselves from the harsh realities of life.

And it’s even more profound. I can’t quote here any statistical evidence, but certainly my observation shows that there are far less married couples among PhD students than in other groups of the same age. Also, graduate students have way less children than his peers who don’t pursue academic career. Even conservatively minded people who do PhD are part of this tendency. And nobody gets a loan because nobody would be eligible for one. But it’s not only about money – I find that highly sensitive and highly reflective people have it, for better or worse, just harder to settle. And these are precisely the kind of people who often decide to do PhD in the humanities.

Cyganeria (English version above)

Dość niedawno oglądałam w Kinie Kijów transmisję Cyganerii Puccini’ego z MET. Dzięki napisom po raz pierwszy byłam w stanie śledzić w pełni libretto. Scena otwierająca dzieło rozgrywa się na wyziębionym poddaszu, które główny bohater, Rodolfo, ma zamiar ogrzać sztuką teatralną własnego autorstwa, a właściwie – papierem, na którym została zapisana. Stwierdza: „Przykro mi, droga publiczności, ciężkie czasy wymagają wielkich poświęceń”. Jego współlokatorzy, patrząc na płonące kartki, odpowiadają: „Jest świetna, tak pełna życia – tylko że za krótka!”, „Nie oprze się upływowi czasu” (http://www.youtube.com/watch?v=ntg9vXxAia8/ tu Cyganeria z angielskimi napisami). Słuchając tych słów, śmiałam się najgłośniej w całym kinie, przynosząc wstyd towarzyszom mojego wyjścia. Po prostu tak dobrze rozumiałam tę sytuację: to było o nas, o doktorantach humanistach! Od tamtego czasu zaczęłam nazywać ich, tj. nas – cyganerią. Jesteśmy biedni, ale jednak wolimy nasz obrany, niezależny sposób na życie od bardziej intratnej posady gdzieś indziej. Też obracamy się w towarzystwie bystrych ludzi, z którymi żartujemy na temat własnego położenia, bo czasem jest to jedyny skuteczny sposób na zdystansowanie się do skrzeczącej rzeczywistości.

Ale to nie wszystko. Nie wiem, czy istnieją jakieś badania statystyczne na ten temat, ale z moich obserwacji wynika wyraźnie, że wśród doktorantów jest znacznie mniej małżeństw niż w innych grupach społecznych w tym samym wieku. Doktoranci mają też o wiele mniej dzieci niż ich rówieśnicy nierobiący doktoratu. Nawet osoby o konserwatywnych poglądach wpisują się w tę tendencję. I nikt nie bierze kredytu, bo nikt by się do niego nie kwalifikował. Ale nie chodzi tylko o pieniądze – wydaje mi się, że bardzo wrażliwym i bardzo refleksyjnym ludziom, jakkolwiek by to oceniać, trudniej przychodzi decyzja o ustatkowaniu się. A właśnie tego rodzaju ludzie często decydują się na robienie doktoratu z którejś dyscypliny humanistycznej.

niedziela, 17 sierpnia 2014

Warsaw dreamin’ on such a bookless day, or why I like Warsaw University Library (polska wersja poniżej)

That Polish libraries have often very poor collections of academic texts – is a fact well known to anyone using them. In the humanities, this deficit proves particularly painful. Here books are often more important than journal articles, and in general publications age slower than in other fields. Therefore, databases made available in the libraries don’t solve the problem effectively, as the former don’t usually contain books, let alone books published some years ago (say, in the 80.), which in the humanities can remain for decades key for a given discipline. And it’s not only about secondary literature, but also about most basic tools, such as scholarly editions of classic texts. An example: no single Polish library owns the best critical edition of the Vulgate’s Old Testament in eighteen volumes (Roma: Libreria Editrice Vaticana, 1926–1995).

So, Polish libraries as a whole cannot compete with the Western ones. Still, some of these local institutions put more emphasis on replenishing their collections than others. One of the positive examples here is the University of Warsaw Library (BUW), together with the faculty libraries belonging to it. The search results in the central catalogue of academic libraries in Poland (NUKAT) often show that the only copy (or one of very few) of a given title belongs precisely to BUW.

But BUW is a likeable place for yet another reason: it is very much user-friendly. While still guarding its most valuable resources, the library doesn’t aim at creating the impression of severe resistance against a person visiting it. The interior seems open rather than closed. On entry, each user is registered by placing his library ID on a card reader. He then goes into a large, bright hall, where he can move around freely, not bothered by anyone, and make use of: catalogues, computers, reading rooms with their respective reference collections, as well as large numbers of books accessible directly from shelves. The latter are interspersed with little tables with lamps. A soft fitted carpet covers the floors, so as to stop office-like clicking of heels.
 
Informal atmosphere at BUW

Area with freely accessible books

Emblematic for this reader-friendly organisation of the library is the ‘pouf area’ there. Low seats, resembling giant pillows, lie on the floor, and readers are resting in them with books in their hands while assuming all sorts of informal positions. Poufs appeared in Polish libraries thanks to KPMG company which sponsored them. Not all institutions, however, made use of the gift in a similar way. A pouf placed in the Jagiellonian Library forms an interesting contrast to the lively pouf area in the Warsaw university library. This single seat is hardly ever used by anybody, as it is placed very unfortunately near the entrance and a security post, in direct vicinity of lockers, in which readers leave their bags before moving into neatly guarded reading rooms. Simply – a matter of attitude.

The only pouf in the Jagiellonian Library, Krakow


Warszawa da się lubić – a szczególnie BUW (English version above)

Biedę polskich bibliotek zna każdy humanista. Właśnie w humanistyce jest ona szczególnie dojmująca. Tu książki mają niekiedy większe znaczenie od artykułów, a słowo pisane nie starzeje się (mimo wszystko) tak szybko, jak w innych dziedzinach. Subskrybowane przez biblioteki bazy danych nie rozwiązują więc efektywnie problemu, bo zwykle nie ma tam książek, a już na pewno starszych książek (z lat 80. czy wcześniejszych), które w humanistyce pozostają często bardzo ważne dla danego zagadnienia przez długi czas. Nie chodzi tu tylko o opracowania, ale też o najbardziej podstawowe narzędzia pracy naukowej, jak edycje krytyczne klasycznych dzieł. Przykład: ani jedna biblioteka w Polsce nie dysponuje najlepszym naukowym wydaniem starotestamentalnej części Wulgaty, w 18 tomach (Roma: Libreria Editrice Vaticana, 1926–1995).

Polskie księgozbiory naukowe nie mogą więc konkurować z zachodnimi. Nie zmienia to jednak faktu, że troska o uzupełnianie zbioru widoczna jest w niektórych tutejszych ośrodkach bardziej niż w innych. Do tych „lepszych” bibliotek należy według mnie Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego, wraz z przynależącymi do niej bibliotekami wydziałowymi. Często, kiedy szukam czegoś w NUKACIE, okazuje się, że jedyny egzemplarz (albo jeden z bardzo niewielu) danej książki ma właśnie BUW.

Ale BUW daje się lubić i z innego powodu: ze względu na jego wewnętrzną organizację, która pomaga czytelnikowi, zamiast go zniechęcać. Rozsądne dysponowanie książkami nie oznacza tu tworzenia zasieków dla korzystającego z księgozbioru. Biblioteka ma otwartą strukturę architektoniczną. Wchodząc, czytelnik rejestruje się sam przez przyłożenie karty do czytnika. Znajduje się wtedy w dużym, jasnym hallu, po którym może poruszać się swobodnie, nie niepokojony przez nikogo i korzystać: z katalogów, komputerów, czytelń i ich księgozbiorów podręcznych, a także z pokaźnej liczby książek w tzw. „wolnym dostępie”. Pomiędzy regałami stoją stoliki z lampkami, a na podłodze leży wykładzina, dzięki której nie rozbrzmiewają wszędzie złowrogie uderzenia obcasów o posadzkę.

Klimat BUWu
Stoliki wśród półek z książkami w "wolnym dostępie"

 Symboliczna dla tego „otwartego” stylu prowadzenia biblioteki jest tzw. „strefa pufa”. Fotele przypominające wielkie poduchy leżą na ziemi, a w nich, przybierając różne pozycje, odpoczywają czytelnicy z książką w ręku. Pufy pojawiły się w polskich bibliotekach dzięki sponsorującej je firmie KPMG. Nie wszystkie instytucje wykorzystały je jednak w ten sam sposób. Interesujący kontrast dla bujnej strefy pufa w BUW-ie stanowi pojedynczy puf z napisem KPMG znajdujący się w Bibliotece Jagiellońskiej. Prawie nigdy nikt go nie używa, bo miejsce, w którym siedzisko się znajduje, zupełnie nie sprzyja relaksowi, a co dopiero lekturze – jest to przestrzeń zaraz przy wejściu i stanowisku ochrony, w pobliżu szafek, w których czytelnicy zostawiają swoje rzeczy przed udaniem się do pilnie strzeżonych czytelni. Ot, kwestia podejścia.  

Jedyny puf w Bibliotece Jagiellońskiej

piątek, 1 sierpnia 2014

Work organisation and the importance of being... on holidays (wersja polska poniżej)

During their studies, people rarely learn how to organise their work. I, at least, remember these times as particularly chaotic in this respect. The end-of-term examinations meant of course the highest mobilization. My clearest memory of them is always a pair of sweatpants and a sloppy hairstyle, intended to stop hair from falling in front of the eyes. Many days were passing, though, without any action plan whatsoever. The decision to do research for living meant enforcing over myself a work scheme, which wasn’t enforced on me by anybody from outside. Even people working full-time at the academia are totally flexible in scheduling tasks other than teaching students.

I’ll describe here my own method of organising work. It’s not suitable for everybody, as different people live different lives and have all sorts of other commitments. But I hope this post proves to be helpful to someone, anyway. The ‘system’ is based on counting real working hours. Due to an extremely high level of distraction connected to irregular working hours (they give an impression of constant accessibility to other people), I decided six hours a day to be a reasonable amount of time, including Saturdays. This rate is only slightly lower than that in full-time employment, though I venture to say that I often work even more than it happens to be the case in some institutions. For I don’t count:
- lunch, coffee or other breaks
- commuting (e.g. to a library)
- compulsively checking my Facebook account etc.
- peeping through the window and other kinds of distractions.
If these six hours a day are taken seriously – it proves to be quite a lot (and one should remember that intellectual labour can be really tiring). Keeping up this slightly repressive system requires counting the ‘minus’ hours, as well: if I don’t work the given daily amount of time, I should make up for it on another day.

Planning every day in advance – on the previous evening – can be really helpful there. Tasks and specific hours may be written down on a piece of paper or in a calendar. This schedule isn’t there to be slavishly followed (in practice it never works out that way). It serves, however, as a reminder that sometimes it might be a better idea to have a small coffee with a friend met accidentally at the library, than to engage with him in a prolonged conversation on the meaning of life, which would inevitably have a disastrous effect on your work plan.

I find it reasonable as well to have a set of ‘easier’ and ‘harder’ tasks to do. We should acknowledge that we won’t be always capable of simply ‘sitting there and writing our thesis’, let alone six hours a day. For me such less demanding tasks are e.g. composing a formal letter, reading secondary literature or scanning a text in order to find a specific information in it.

Research work, although not done under careful supervision, is hard work, if we take it reasonably seriously. Even so academics have often problems with giving themselves a break, always trying to catch up with a backlog of unended tasks. They can even do this without much obstacles when they’re away. But I think that they need holidays just as much as anybody else. It’s all about finding time when you can (although you don’t have to) leave your place of residence and when you can do what you really want (of course, parents spending their holidays with children would have to give here their own definition of holiday leisure). Two, three weeks of real holiday break in the summer, one week in the winter, once in a while a weekend spent for example in the mountains, and in between sight-seeing in Portugal or an extra trip to attend a family wedding – such an amount of days off work seems to me reasonable and beneficial.
 
Holidays



Organizacja pracy i znaczenie urlopu (English version above)

Organizacji pracy mało kto uczy się na studiach. Przynajmniej ja wspominam je jako czas wyjątkowo chaotyczny pod tym względem. Oczywiście ostateczną mobilizację oznaczała sesja, z którą kojarzy mi się przede wszystkim dres i kołtun byle jak spiętych włosów na głowie. Wiele dni jednak mijało bez żadnego planu działania. Decyzja o zawodowym zajmowaniu się nauką oznaczała dla mnie narzucenie sobie rytmu pracy, którego nikt z zewnątrz w gruncie rzeczy mi nie narzucał. Nawet osoby na etacie uczelnianym całkowicie elastycznie planują zadania inne niż prowadzenie zajęć ze studentami.

Opiszę tu własny sposób na zorganizowanie pracy. Nie jest on uniwersalny, bo każdy żyje trochę inaczej i ma różne zobowiązania. Może jednak okaże się to dla kogoś inspirujące. „System” opiera się na liczeniu faktycznie przepracowanych godzin. Biorąc pod uwagę ogromny poziom rozproszenia, który wiąże się z nienormowanym czasem pracy (taki tryb funkcjonowania stwarza pozór nieustannej dostępności dla innych osób), uznałam kiedyś za rozsądne, by ustalić normę dzienną na sześć godzin, nie wyłączając sobót. Jest ona tylko nieco niższa niż pełny etat, śmiem jednak twierdzić, że faktycznie pracuję więcej niż to bywa w niektórych instytucjach. W zakres owej puli nie wchodzą bowiem:
- przerwy na jedzenie, picie, odpoczynek itp.
- dojazdy (np. do biblioteki)
- kompulsywne wchodzenie na Facebooka itp.
- patrzenie w okno i innego typu rozproszenie.
Jeśli takie sześć godzin potraktować naprawdę uczciwie, nie jest to mało (szczególnie że wysiłek intelektualny potrafi zmęczyć). W ten dość represyjny system wpisuje się też naliczanie godzin ujemnych: jeśli z jakiś względów nie odpracowałam założonej dziennej normy, to powinnam odrobić brakujący czas.

W utrzymaniu tak założonego reżimu pomaga planowanie każdego kolejnego dnia, wieczorem dnia poprzedniego – można zapisać zadania i terminy na karteczce albo w kalendarzyku. Nie chodzi o to, żeby trzymać się tego grafiku niewolniczo (w praktyce niemal nigdy się to nie udaje). Jest on jednak przypomnieniem, że niekiedy lepiej wypić małą kawę ze znajomym spotkanym przypadkowo w bibliotece niż wdawać się z nim w parogodzinne rozmowy o życiu, które spowodowałyby nieuchronną ruinę naszego systemu.

Według mnie dobrze mieć też zasób „łatwiejszych” i „trudniejszych” zadań do wykonania. Nie zawsze damy radę po prostu „siedzieć i pisać doktorat”, a już na pewno nie przez sześć godzin dziennie. Dla mnie takie łatwiejsze zadania to na przykład układanie podania, czytanie literatury przedmiotu, czy stosunkowo mechaniczne wyszukiwanie czegoś konkretnego w tekście.

Praca naukowa, choć nie wykonuje się jej pod nadzorem, jest ciężką pracą, jeśli traktujemy ją w miarę poważnie. Mimo to naukowcy często nie potrafią dać sobie urlopu, zawsze starając się nadrobić wszelkie zaległości. Mogą zresztą oddawać się temu bez trudu nawet na wyjeździe. Ja jednak uważam, że wakacje są im bardzo potrzebne. Chodzi o czas, w którym można (choć nie trzeba) wyjechać i w którym robimy tylko to, na co naprawdę mamy ochotę (inna definicja wypoczynku przydałaby się na pewno dla osób spędzających wakacje z dziećmi). Dwa, trzy tygodnie rzeczywistego urlopu latem, tydzień zimą, raz na czas długi weekend na przykład w górach, a pomiędzy tym jakiś ekstra wyjazd na ślub kuzyna z Ameryki albo zwiedzanie Portugalii – taki wymiar dni wolnych od pracy wydaje mi się rozsądny i dobroczynny.

Wakacje