piątek, 1 sierpnia 2014

Organizacja pracy i znaczenie urlopu (English version above)

Organizacji pracy mało kto uczy się na studiach. Przynajmniej ja wspominam je jako czas wyjątkowo chaotyczny pod tym względem. Oczywiście ostateczną mobilizację oznaczała sesja, z którą kojarzy mi się przede wszystkim dres i kołtun byle jak spiętych włosów na głowie. Wiele dni jednak mijało bez żadnego planu działania. Decyzja o zawodowym zajmowaniu się nauką oznaczała dla mnie narzucenie sobie rytmu pracy, którego nikt z zewnątrz w gruncie rzeczy mi nie narzucał. Nawet osoby na etacie uczelnianym całkowicie elastycznie planują zadania inne niż prowadzenie zajęć ze studentami.

Opiszę tu własny sposób na zorganizowanie pracy. Nie jest on uniwersalny, bo każdy żyje trochę inaczej i ma różne zobowiązania. Może jednak okaże się to dla kogoś inspirujące. „System” opiera się na liczeniu faktycznie przepracowanych godzin. Biorąc pod uwagę ogromny poziom rozproszenia, który wiąże się z nienormowanym czasem pracy (taki tryb funkcjonowania stwarza pozór nieustannej dostępności dla innych osób), uznałam kiedyś za rozsądne, by ustalić normę dzienną na sześć godzin, nie wyłączając sobót. Jest ona tylko nieco niższa niż pełny etat, śmiem jednak twierdzić, że faktycznie pracuję więcej niż to bywa w niektórych instytucjach. W zakres owej puli nie wchodzą bowiem:
- przerwy na jedzenie, picie, odpoczynek itp.
- dojazdy (np. do biblioteki)
- kompulsywne wchodzenie na Facebooka itp.
- patrzenie w okno i innego typu rozproszenie.
Jeśli takie sześć godzin potraktować naprawdę uczciwie, nie jest to mało (szczególnie że wysiłek intelektualny potrafi zmęczyć). W ten dość represyjny system wpisuje się też naliczanie godzin ujemnych: jeśli z jakiś względów nie odpracowałam założonej dziennej normy, to powinnam odrobić brakujący czas.

W utrzymaniu tak założonego reżimu pomaga planowanie każdego kolejnego dnia, wieczorem dnia poprzedniego – można zapisać zadania i terminy na karteczce albo w kalendarzyku. Nie chodzi o to, żeby trzymać się tego grafiku niewolniczo (w praktyce niemal nigdy się to nie udaje). Jest on jednak przypomnieniem, że niekiedy lepiej wypić małą kawę ze znajomym spotkanym przypadkowo w bibliotece niż wdawać się z nim w parogodzinne rozmowy o życiu, które spowodowałyby nieuchronną ruinę naszego systemu.

Według mnie dobrze mieć też zasób „łatwiejszych” i „trudniejszych” zadań do wykonania. Nie zawsze damy radę po prostu „siedzieć i pisać doktorat”, a już na pewno nie przez sześć godzin dziennie. Dla mnie takie łatwiejsze zadania to na przykład układanie podania, czytanie literatury przedmiotu, czy stosunkowo mechaniczne wyszukiwanie czegoś konkretnego w tekście.

Praca naukowa, choć nie wykonuje się jej pod nadzorem, jest ciężką pracą, jeśli traktujemy ją w miarę poważnie. Mimo to naukowcy często nie potrafią dać sobie urlopu, zawsze starając się nadrobić wszelkie zaległości. Mogą zresztą oddawać się temu bez trudu nawet na wyjeździe. Ja jednak uważam, że wakacje są im bardzo potrzebne. Chodzi o czas, w którym można (choć nie trzeba) wyjechać i w którym robimy tylko to, na co naprawdę mamy ochotę (inna definicja wypoczynku przydałaby się na pewno dla osób spędzających wakacje z dziećmi). Dwa, trzy tygodnie rzeczywistego urlopu latem, tydzień zimą, raz na czas długi weekend na przykład w górach, a pomiędzy tym jakiś ekstra wyjazd na ślub kuzyna z Ameryki albo zwiedzanie Portugalii – taki wymiar dni wolnych od pracy wydaje mi się rozsądny i dobroczynny.

Wakacje

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz