Organizacji pracy mało kto uczy się na studiach.
Przynajmniej ja wspominam je jako czas wyjątkowo chaotyczny pod tym względem.
Oczywiście ostateczną mobilizację oznaczała sesja, z którą kojarzy mi się
przede wszystkim dres i kołtun byle jak spiętych włosów na głowie. Wiele dni
jednak mijało bez żadnego planu działania. Decyzja o zawodowym zajmowaniu się
nauką oznaczała dla mnie narzucenie sobie rytmu pracy, którego nikt z zewnątrz
w gruncie rzeczy mi nie narzucał. Nawet osoby na etacie uczelnianym całkowicie
elastycznie planują zadania inne niż prowadzenie zajęć ze studentami.
Opiszę tu własny sposób na zorganizowanie pracy. Nie jest on
uniwersalny, bo każdy żyje trochę inaczej i ma różne zobowiązania. Może jednak
okaże się to dla kogoś inspirujące. „System” opiera się na liczeniu faktycznie przepracowanych
godzin. Biorąc pod uwagę ogromny poziom rozproszenia, który wiąże się z
nienormowanym czasem pracy (taki tryb funkcjonowania stwarza pozór nieustannej dostępności
dla innych osób), uznałam kiedyś za rozsądne, by ustalić normę dzienną na sześć
godzin, nie wyłączając sobót. Jest ona tylko nieco niższa niż pełny etat, śmiem
jednak twierdzić, że faktycznie pracuję więcej niż to bywa w niektórych
instytucjach. W zakres owej puli nie wchodzą bowiem:
- przerwy na jedzenie, picie, odpoczynek itp.
- dojazdy (np. do biblioteki)
- kompulsywne wchodzenie na Facebooka itp.
- patrzenie w okno i innego typu rozproszenie.
Jeśli takie sześć godzin potraktować naprawdę uczciwie, nie
jest to mało (szczególnie że wysiłek intelektualny potrafi zmęczyć). W ten dość
represyjny system wpisuje się też naliczanie godzin ujemnych: jeśli z jakiś względów
nie odpracowałam założonej dziennej normy, to powinnam odrobić brakujący czas.
W utrzymaniu tak założonego reżimu pomaga planowanie każdego
kolejnego dnia, wieczorem dnia poprzedniego – można zapisać zadania i terminy
na karteczce albo w kalendarzyku. Nie chodzi o to, żeby trzymać się tego
grafiku niewolniczo (w praktyce niemal nigdy się to nie udaje). Jest on jednak
przypomnieniem, że niekiedy lepiej wypić małą kawę ze znajomym spotkanym
przypadkowo w bibliotece niż wdawać się z nim w parogodzinne rozmowy o życiu,
które spowodowałyby nieuchronną ruinę naszego systemu.
Według mnie dobrze mieć też zasób „łatwiejszych” i
„trudniejszych” zadań do wykonania. Nie zawsze damy radę po prostu „siedzieć i
pisać doktorat”, a już na pewno nie przez sześć godzin dziennie. Dla mnie takie
łatwiejsze zadania to na przykład układanie podania, czytanie literatury
przedmiotu, czy stosunkowo mechaniczne wyszukiwanie czegoś konkretnego w
tekście.
Praca naukowa, choć nie wykonuje się jej pod nadzorem, jest
ciężką pracą, jeśli traktujemy ją w miarę poważnie. Mimo to naukowcy często nie
potrafią dać sobie urlopu, zawsze starając się nadrobić wszelkie zaległości.
Mogą zresztą oddawać się temu bez trudu nawet na wyjeździe. Ja jednak uważam,
że wakacje są im bardzo potrzebne. Chodzi o czas, w którym można (choć nie
trzeba) wyjechać i w którym robimy tylko to, na co naprawdę mamy ochotę (inna
definicja wypoczynku przydałaby się na pewno dla osób spędzających wakacje z
dziećmi). Dwa, trzy tygodnie rzeczywistego urlopu latem, tydzień zimą, raz na
czas długi weekend na przykład w górach, a pomiędzy tym jakiś ekstra wyjazd na
ślub kuzyna z Ameryki albo zwiedzanie Portugalii – taki wymiar dni wolnych od
pracy wydaje mi się rozsądny i dobroczynny.
Wakacje |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz